W roku 2023 bardzo wiele powiedziano na temat powstania styczniowego. Nic w tym dziwnego, wszak okrągła 160. rocznica była ku temu dobrą okazją. Dużo wspominano o walkach powstańczych, szansach na sukces, patriotyzmie. No ale zwycięskie czy tez przegrane bitwy i potyczki powstania przebrzmiały z czasem, o wielu zupełnie zapomniano a dużo istotniejszym dla narodu okazała się sprawa uwłaszczenia włościan i zniesienia pańszczyzny, a przecież 22 stycznia 1863 roku, oprócz walki zbrojnej z zaborcą to ta sprawa miała najistotniejsze znaczenie.

Rzec można w jakimś stopniu ma znaczenie po dziś dzień. Inicjatorzy rewolucji 1863 liczyli na włączenie ludu polskiego do walki z zaborcą. Mieli jednak świadomość, że udział szerokich mas ludu polskiego w insurekcji byłoby ziszczeniem cudu, który był jedynym sposobem by wygrać wojnę z zaborcą i odzyskać niepodległość. Zdaniem Michała Kopczyńskiego ten cud istotnie się wydarzył, tylko kilkadziesiąt lat później.
           Nie jest słusznym, że w dyskusjach o powstaniu styczniowym kwestie uwłaszczenia stawia się „na drugim planie”. Chociażby w II Rzeczpospolitej ostatni żyjący wówczas powstańcy styczniowi byli uhonorowani i darzeni szacunkiem. A jak czczono ostatnich pamiętających i w przeszłości odrabiających pańszczyznę? O nich nie mówiono, nie pisano, nie byli żadnymi bohaterami. Po dziś dzień wszyscy wolą pisać i czytać o militarnych i patriotycznych wydarzeniach z przeszłości na zasadzie wybierania „ciekawszych i istotniejszych” wycinków naszych dziejów, wielkim uznaniem cieszą się bohaterowie pól bitewnych. Gorzej z tymi, którzy przez wieki ciężko pracowali by bohaterów i herosów zwyczajnie wyżywić. Czemu więc konsekwentnie przy każdej okazji historię polityczną „ludu polskiego” stawiamy na drugim, albo i na trzecim planie? Zapominając zupełnie, że sukcesy militarne i klęski państwa i narodu polskiego zawsze były ściśle powiązane ze pomyślnością i zaangażowaniem całego narodu, nie tylko możnych „karmazynów”. Tak naprawdę szlachta polska wcale nie stanowiła w Polsce mitycznych 10% tylko najwyżej 4-5% a i to nie wszędzie.
       Ale cóż tu mówić o książkach? Zwróćmy uwagę: ile grup rekonstrukcyjnych, odtwarzających przeszłość, eksponuje ubiory ułanów, husarzy, rycerzy magnatów a ile wygląd, ubiór, mowę polskich włościan, chłopów czyli tych, których było grubo ponad 90% w skali kraju. A tak na marginesie, staropolskie armie składały się w dużo większym stopniu z plebejuszy czyli najemników, piechurów i czeladzi aniżeli ze „szlachetnie urodzonych” kawalerzystów, jeszcze bardziej dotyczyło to armii XIX i XX wieku. Zgódźmy się z Kacprem Pobłockim czy Rafałem Ziemkiewiczem: „w polskiej polityce, historii i mentalności za dużo honorowego szlacheckiego uniesienia a za mało chłopskiego zdrowego rozsądku”. Rzekłbym nawet więcej, w historii regionalnej często zazdrośnie patrzymy na tereny gdzie można choćby podziwiać i eksplorować pola bitewne powstań narodowych „by być bliżej historii”. Ciekawe tylko czy tak przewidujący i dalekowzroczni byli nasi przodkowie kiedy jakimś zrządzeniem losu armie walczące omijały ich miejscowości i pola uprawne?
       Tytułem wstępu jeszcze jedno wyjaśnienie: ludzi, którzy zajmowali się uprawą ziemi nie tytułowano mianem rolników, bo to słowo rodem z XX wieku. Dawna społeczność wiejska to kmiecie, zagrodnicy, komornicy, wyrobnicy. Określenie włościanie wymyślili tkz. polscy jakobini pod wpływem rewolucji francuskiej. Co się tyczy utartego w literaturze słowa „chłop” to dziś jest przyjmowane jako potoczne określenie mężczyzny. Natomiast w mowie staropolskiej słowo chłop było równoznaczne słowu cham. W państwie moskiewskim car zwracał się do bojarów określeniem „chołop” czyli służący. W języku ruskim (zaznaczmy: nie rosyjskim) pogardliwe określenie dotyczące ludu zawarto w słowie chachły. Zauważmy; pojawia się ono i dziś w konflikcie ukraińsko- rosyjskim.
       Chyba największym grzechem I Rzeczpospolitej była polityka wobec najliczniejszej grupy społecznej w państwie czyli wobec włościan. Chociaż tak naprawdę sytuacja polskich „chłopów” nawet w wieku XVIII pod wieloma względami była lepsza niż poddanych Fryderyka II; ci masowo ginęli na polach bitewnych i popadali w ubóstwo wskutek konieczność utrzymania i służenia w armii pruskiej. Mówi się nawet o militarnej pańszczyźnie pruskiej. Natomiast w porównaniu do położenia poddanych carycy Katarzyny to sytuacja ludu polskiego naprawdę jawi w dużo lepszych barwach. Mówimy tu o ówczesnej Polsce i jej sąsiadach, bo owszem były tez kraje gdzie problem poddaństwa i pańszczyzny mądrze i sprawiedliwie załatwiono już w XVIII wieku. Zresztą sprawa zniesienia pańszczyzny w I Rzeczpospolitej stale powracała, że tu wspomnieć należy artykuł IV konstytucji 3 maja, insurekcję kościuszkowską i Uniwersał połaniecki. Później, w latach dwudziestych XIX wieku, prawdziwą batalię sejmowa za uwłaszczeniem włościan, toczył poseł Jan Olrych Szaniecki. Tylko, tak naprawdę, nie zniesiono pańszczyzny a jak mówią dobrymi chęciami to…
       Jest jeszcze jedna kwestia mało poruszana w tego typu dyskusjach. Pańszczyzna, synonim niesprawiedliwości społecznej, miała też dla włościan korzystne strony i nie jest to herezja głoszona przez „niszowych historyków”. Po pierwsze poddani mogli liczyć na spory zakres serwitutów czyli świadczeń od dziedzica: wypasanie bydła na łąkach i polanach leśnych do dworu należących, prawo zabierania opału z „lasu dworskiego”, prawo do otrzymania budulca na dom i budynki gospodarcze z tegoż lasu dziedzica. Według Juliusza Willaume drobni gospodarze od 2 do 7 mórg, takich było zdecydowanie najwięcej, odrabiali po dwa do trzech dni w tygodniu. Wchodziła jeszcze kwestia pańszczyzny pieszej i sprzężajnej. Zamożniejsi odrabiali nawet 4-5 dni w tygodniu. Tyle, że zamożniejszych stać było na wysłanie parobka by pracował za niego. Czy oczynszowanie było złotym środkiem? No właśnie, że nie bo czynsz był stały a urodzaj na polach raz lepszy, raz gorszy. Regułą było wówczas, że w biedniejszym terenie oczynszowanie zawsze sprawdzało się gorzej. Chociażby w gminie Modliborzyce mieszkańcy wsi Kalenne odmówili płacenia czynszu woląc „odrobek pańszczyźniany”. A gdy dziedzic Modliborzyc Felicjan Doliński nazbyt egzekwował powinności pańszczyźniane, wówczas przegrywał w sądach. Mimo wszystko w XIX wieku ten sposób prowadzenia gospodarki rolnej był już anachronizmem, niesprawiedliwym i krzywdzącym dla ogółu wiejskiej ludności.
        Dla przygotowujących powstanie narodowe niepodległość państwa polskiego była ściśle związana ze zniesieniem powinności pańszczyźnianych w Królestwie Polskim. Rewolucja 1863 roku od początku stawiała na wciągnięcie włościan do walki o niepodległość państwa polskiego. Próby zjednania ludności wiejskiej przez ziemian- patriotów miały miejsce już przed powstaniem styczniowym. W przypadku terenu dzisiejszej gminy Modliborzyce ta działalność może i miała charakter stataryczny bo o ile dziedzic Wolicy -Ignacy Solman „zachęcał włościan do szerokiego korzystania z serwitutów a hojnością tych też ich zjednywał”. To już jego sąsiad, ostatni dziedzic Modliborzyc- Gorzkowski „wyszedłszy łąki kosić, zabrał okowitę po czym z tęższymi kosiarzami zmagał się dla zbratania i rozrywki”. Innymi słowy dziedzic Modliborzyc próbował urozmaicać czas pracy i rozrywki zachęcając do zapewne uproszczonej „formy zapasów”. Efekt był taki: „w dwie niedziele uczynili tyle co i w tydzień skosić można”. Zapewne ówcześni zamożniejsi zwolennicy zmian i reform sami nie wiedzieli co czynić by zjednać sobie okolicznych włościan. Z drugiej strony większość okolicznych posiadaczy ziemskich nie chciała słyszeć o zmianach i reformach. Wspomniany powyżej Ignacy Solman podsumował ich poglądy krótko: „Ciemna szlachta. Tylko ciemna lubelska szlachta”. Organizatorzy powstania świetnie rozumieli, że mogą liczyć na „prawdziwy cud” jeśli chodzi udział włościan w walce o niepodległość, stąd prorocze słowa z Krasińskiego w Psalmach przyszłości: „Jeden tylko, jeden cud. Z szlachtą polską- polski lud”. Niestety w 1863 roku ten cud się nie zdarzył, może raczej: jeszcze wtedy się nie wydarzył.
        Już 22 stycznia 1863 roku władze powstańcze ogłosiły: „Wszelka posiadłość ziemska jaką każdy gospodarz dotąd tytułem pańszczyzny […] posiadał, wraz z należnymi do niej ogrodami, zabudowaniami mieszkalnymi i gospodarskimi, tudzież przywilejami do niej przywiązanymi – od daty niniejszego dekretu, staje się wyłączną i dziedziczną dotychczasowego posiadacza własnością […]” .
          Ale Rząd Powstańczy nie był w stanie wprowadzić oraz egzekwować swoich reform i postanowień. Prawda, wydawał odezwy i nakazy ostemplowane „magiczną pieczęcią”, a oddział powstańczy jak wspomina Józef Oksiński „potrafił i dziedzica krnąbrnego powiesić”, ale powstańcy szybko odchodzili a realną władzę sprawowali Moskale, którzy do wsi potrafili wysłać zarówno Kozaków jak i emisariuszy, nawołujących do „rozprawy ze szlachtą”. Carski Namiestnik Wojenny płk. Biedraga próbował za pomocą okolicznych wiejskich gromad rozbić partie powstańcze działające w okolicach Kraśnika i Janowa. Chciał powtórzyć scenariusz rabacji galicyjskiej z 1846 roku. Jego emisariusze nawoływali do rozprawy z dziedzicami w Polichnie, Olbięcinie, Godziszowie, Brzozówce; raczej niewiele brakowało by powtórzyła się galicyjska tragedia z 1846 roku. Jednak partie powstańcze zorganizowane w tym terenie okazały się słabe i Rosjanie stosunkowo szybko je rozbili, a wówczas carski pułkownik wyparł się oskarżeń o inicjowanie buntu chłopskiego. Ogólnie wśród włościan polskich w czasie insurekcji roku 1863 dominowała postawa wyczekiwania. Cud, na który liczyli organizatorzy powstania styczniowego, nie wydarzył się.
             Słusznie mówimy o klęsce powstania 1863 roku pod względem militarnym, jednak nie da się kwestionować faktu, że ta rewolucja znacznie przyspieszyła proces zniesienia pańszczyzny w Królestwie Polskim. Jak bardzo przyspieszyła? Może nawet o dwie dekady. Pod tym względem społecznym insurekcja była jednak sukcesem. Inna sprawa, że na tym „polu walki” Polacy ponieśli zrazu jeszcze dotkliwszą klęskę. Chodzi o to, że propaganda carskiej Rosji w 100 % wykorzystała ukaz o zniesieniu pańszczyzny na ziemiach zaboru rosyjskiego wydany przez cara Aleksandra. Chociaż sam „ukaz carski” był w wielu punktach dużo mniej korzystny niż powstańczy dekret. Przede wszystkim wykluczał z reformy dużą grupę bezrolnych z dóbr prywatnych przez to na kilka dekad utrwalił stan stosunków mocno niekorzystny z punktu ekonomicznego. Tylko któż z włościan wówczas to rozumiał? Wspomniana propaganda powtarzana przez carskich emisariuszy (może i tych samych, którzy rok wcześniej nawoływali do rabacji) utrwaliła wśród ludu lęki przed zmartwychwstaniem „pańskiej Polski”, która miałaby nie tylko odebrać ziemię, ale i wymordować lud. Niestety te hasła były w wiejskich chatach raczej zjawiskiem powszechnym, a nie marginalnym.
                Rzec można ten sukces propagandowy był nawet większy niż zwycięstwo nad powstańcami na polach bitewnych. Dosłownie, bo do dziś powtarzane jest stwierdzenie, że to w sumie „dobry car” dał wolność polskiemu ludowi, natomiast gdyby zależało to od Polaków to „polscy panowie” nigdy by tego nie uczynili. Chociaż może jednak dziś, w sytuacji politycznej jaka ma miejsce po 160 latach ten slogan nie robi już takiego wrażenia, ale do czasu odzyskania przez Polskę niepodległości ta wykładnia była niekwestionowana. Naprawdę trudno w historii znaleźć przykład gdy propaganda rosyjska odniosła większy i trwalszy sukces. Najlepszy dowód to pomnik jaki wystawiono carowi Aleksandrowi II Romanowowi w 1889 roku w Częstochowie, w sąsiedztwie klasztoru na Jasnej Górze. Prawda pomnik powstał z inicjatywy urzędnika Michała Konesynowa, zaś sam pomysłodawcą wystawiania wielu podobnych pomników temu monarsze był jego syn Aleksander III, ale o tym nie wspominano. Zupełnie pominięto nawet, że ten „dobroczyńca” zginął w 1881 roku z ręki Polaka Ignacego Hryniewieckiego. Faktem jednak jest, że monument sfinansowano z dobrowolnych składek włościan polskich w podzięce za uwłaszczenie. Mało tego kwota zebranych funduszów dwukrotnie przewyższyła cenę pomnika „Cara – Wyzwoliciela” bo tak nazwano ten monument, który mierzył 5,3 metra wysokości. Pomnik istniał do 1917 roku, kiedy to został rozebrany, ale siła propagandy okazała się dużo trwalsza.
           Owszem rewolucja 1905 roku i formy manifestowania polskości często miały miejsce w zaborze rosyjskim, ale też w ówczesnym „dużym” powiecie janowskim. Mimo to w sierpniu 1914 roku Polacy z zaboru rosyjskiego popierali cara i rzadko zdarzały się odmowy lub unikania służby wojskowej. Inna sprawa, że zachowanie żołnierzy armii Austro- Węgier, chociażby Honwedów z 33 i 37 pułku piechoty na terenie obecnej gminy Modliborzyce, bywało skandaliczne. W okolicach Sandomierza ludność „witała wkraczających Kozaków jak wyzwolicieli”. W okolicach Kielc, Tarnobrzega do legionistów Piłsudskiego, z orłami na czapkach, odnoszono się często jak do niebezpiecznych ekstremistów. Sam Piłsudski podkreślał, że jeszcze w czerwcu 1915 roku, podczas trwania II bitwy kraśnickiej, rzadko zdarzało się by ludność wiejska witała i gościła jego żołnierzy tak gościnnie jak miało to miejsce w Wierzchowiskach. Jeszcze w 1918 roku wobec coraz częściej podnoszonych haseł niepodległościowych, polscy włościanie nieraz argumentowali, że „wraz z Polską wróci pańszczyzna”. Gdzież więc ten „odroczmy cud”?
Pierwsza jego odsłona miała miejsce podczas I wojny światowej; oto we wsiach i miasteczkach tworzą się oddziały Polskiej Organizacji Wojskowej. Peowiacy manifestowali swój patriotyzm, przygotowywali się do walki o Polskę, przeciwstawiali się zarządzeniom niemiecko- austriackich władz okupacyjnych. Jesienią 1918 roku synowie polskich włościan, dowodzeni przez oficerów wywodzących się z rodzin szlacheckich, bronili granic granic odradzającego się państwa polskiego. Cud, o którym pisał Zygmunt Krasiński, zaczynał się realizować: Z szlachtą polską- polski lud bronił odradzającej się Polski.
            Jednak samo odzyskanie niepodległości w 1918 roku wcale nie było najtrudniejszym zadaniem, bo dużo trudniej było tę niepodległość utrzymać. Wojna polsko- bolszewicka okazał się największym militarnym wyzwaniem dla powstającego państwa polskiego a bitwę warszawską nie bez przyczyny uznano za jedną z ważniejszych bitew w dziejach świata. Oprócz zmagań militarnych nie bez znaczenia była postawa ludu polskiego, bo hasło jakoby „wraz z powstaniem pańskiej Polski miała wrócić pańszczyzna” było nader często powtarzane, tym razem z inspiracji bolszewików. Przytoczyć warto stwierdzenie Kacpra Śledzińskiego: „Jeśli bolszewicy mieli cokolwiek dobrego i sprawnie działającego to na pewno była to ich propaganda”. W odpowiednio dobranej formie powtarzano te same argumenty, które zastosowała już Rosja carska w czasie powstania styczniowego i po jego zakończeniu; wcale nie musiały one trafiać w próżnię i przejść bez odpowiedzi. Rzecz jasna obietnice bolszewików nie byłyby spełnione, ale wiemy to po latach.
            Sama wojna 1920 roku nie ograniczała się do zwycięskich batalii pod Warszawą i Niemnem. Klęska ofensywy pod Kijowem miała katastrofalne następstwa, jak wyglądał odwrót armii polskiej najlepiej opisują powieści Stanisława Rembeka używając przy tym określeń: „upadek morale”, „masowe dezercje”. Poseł II Rzeczpospolitej Stanisław Stroński określając udaną polską ofensywę słowami „Cud nad Wisłą” miał rację. Tylko cudem nie było powodzenie militarne, to akurat zostało świetnie przygotowane a wsparcie jakie dostarczyły Węgry i Francja było nieocenienie. Prawdziwym cudem był wówczas duży potencjał wiary w zwycięstwo jaki wykazało polskie społeczeństwo, gotowość do nieustępliwej obrony i ponoszenia ofiar. Chodzi tu przede wszystkim o największą procentowo część ówczesnej społeczności państwa polskiego, czyli o mieszkańców wsi, albowiem prawie milionowa armia polska w 90% składała się z chłopów i to oni ponieśli największy ciężar walk i największe straty jako grupa społeczna. Można wierzyć Marii Konopnickiej kiedy napisała, że na wojnie „..najgęściej giną chłopy”, w końcu ta pisarka wiele razy udowodniła, że zna się na rzeczywistości.
              Oczywiście historię narodu polskiego nie należy odczytywać jako ciągłe oczekiwanie na cud, który może przynieść sukces. Zdecydowanie jest to lekcja, która uczy, że zwycięstwo zawsze było odnoszone nie tylko przez „zamożne i oświecone elity państwa polskiego” ale przy udziale i poświęceniu całego narodu. Sukces nigdy nie był możliwy bez przekonania i zaangażowania „ludu polskiego”.
               No i koszty narodowego sukcesu czy niepodległości; zwykle były bardzo wysokie, o czym nie chcemy pamiętać, skupiając się na romantycznej i mocno okrojonej wizji naszej historii. Tak, że zawsze aktualne będą słowa Piłsudskiego: „Polacy chcą niepodległości, lecz pragnęliby, aby ta niepodległość kosztowała dwa grosze i dwie krople krwi. A niepodległość jest dobrem nie tylko cennym, ale bardzo kosztownym”. Skoro sam marszałek tak twierdził to wypada mu wierzyć, wszak to jego dotyczyło stwierdzenie jakoby stał się „Cud nad Wisłą” .

Marek Mazur